"Idzie
Marry pustą drogą,
a
tuż za nią zjawy gonią.
Biedna
Marry poszła w las,
nie
zobaczy więcej nas.
Wielkie
zęby, długie szpony,
<Toż
to tylko zabobony!>
Marry,
Marry powiedz nam
czy
kostuchy idą w tan?
Kroją,
miażdżą, szarpią cię.
Ze
snu nie obudzisz się!" *
-Głupia
ta twoja wyliczanka.- skwitowała Kasia, rysując z chłopcem przy
jednym z biurek.
-Sama
jesteś głupia.- odrzucił. Urażona wytknęła chłopcu język.
Malec odwdzięczył się tym samym.
Kasia
obiecała "zerknąć
na niego", podczas gdy jego mama zeszła na dół przyrządzić
mu coś do jedzenia. Ów chłopiec ma na imię Alan Anderson, a jego
rodzicielka Anna. Z tego co mówił, podczas (wymuszonej tupaniem)
wspólnej zabawy, jego ojciec pracuje w tym mieście, a wcześniej
mieszkali w Szkocji. Kasia miała również ogromne szczęście,
usłyszeć życiorys Ala - pluszowego aligatora.
Za
oknami zapadał już zmrok. Przez cały czas, jaki zmuszeni byli
spędzić w biurze, mało kto próbował przełamać pierwsze lody i
nawiązać znajomości. Na piętrze niewielkiego biura informacyjnego powstały trzy obozy. Jeden z nich tworzyli pracownicy, którzy
osiedli przy dwóch biurkach koło wejścia
do gabinetu ich szefa. Drugi obóz stworzyły starsze panie,
ochroniarz i chłopak w okularach, stale okupujący kanapę. Trzecim
obozem były dwie polki, Anna z Alanem oraz poniekąd również
Solano. Chociaż ten stał ciągle w kącie koło okna z radiem
ochroniarza w pogotowiu, ustawionym jak najciszej i przyciśniętym
do ucha. Obserwował szarzejącą ulice, jakby czegoś wyczekiwał.
Solano
zachowuje się podejrzanie.- Zauważyła Kasia - Nie mówi nam
wszystkiego, to
oczywiste. Powinien nas informować o wszystkim! Stoi
tylko
cały czas przy tym oknie... Zauważyłam raz, jak się wzdrygnął,
usłyszawszy coś w radiu. Wtedy zaczęłam go obserwować. Jego
wzrok latał od jednego końca drogi
do drugiego. Nie trzeba było długo czekać na powód tego
zaniepokojenia. Po jakiejś pół godzinie, nadjechały dwa duże
wozy policyjne na włączonych kogutach. Solano oderwał się od
swojego bezcennego łoki-toki, stanął na środku pomieszczenia i
rzekł donośnym głosem:
-Potrzebuję
pomocnika.- w sali zapanowało poruszenie. Wszyscy poderwali się z
miejsc - Nadjechała policja, by dać nam koce i prowiant na noc.
-Mamy
tu zostać do jutra? - spytała starsza pani.
-Niestety
tak.
-Dlaczego?!
- spytał ktoś z pracowników.
-Nie
wiem, ale może dowiemy się czegoś od funkcjonariuszy. Proszą, aby
z każdego zabarykadowanego budynku przyszli przedstawiciele - Solano
wymownie spojrzał w stronę Oli. Na jej twarzy malowało się
zdziwienie, ale nim zdążyła coś powiedzieć, łysy chłopak
wypalił:
-Ja
pójdę! Jeśli się z-zgadzacie.-
dodał po chwili patrząc po reszczcie.
Co mieliśmy zrobić? Ewidentnie chłopak ma jakiś problem, niech więc idzie. Co prawda, ja również w pełni nie ufam Solano, lecz mimo wszystko to policjant. Pokazał odznakę...
Co mieliśmy zrobić? Ewidentnie chłopak ma jakiś problem, niech więc idzie. Co prawda, ja również w pełni nie ufam Solano, lecz mimo wszystko to policjant. Pokazał odznakę...
Wychodząc,
nasz pulchny ochroniarz - Oscar, otworzył i zamknął za nimi drzwi.
A my obserwowaliśmy wszystko z okien.
Podeszli
do wozów jako pierwsi. Solano uścisnął sobie ręce z dwoma
mundurowymi, a chłopak wziął
w ręce karton, do którego ciągle dokładano małe,
ciemne paczki.
Po krótkiej pogawędce Solano wziął drugi, taki sam pakunek i
skierowali się do biura. Ku
autom zmierzało
jeszcze osiem innych osób. Pięciu mężczyzn i trzy kobiety. Jedni
mieli na sobie kamizelki odblaskowe i robotnicze spodnie. Drudzy
ubrani jak stereotypowi
turyści, w krótkich spodenkach w kratę i hawajskich koszulach.
Jedna z par ubranych była jak nasi koledzy z biura - czarne spodnie,
spódnica i białe koszule. Wszyscy dostali załadowane kartony. Gdy
oddalili się od wozów, te ruszyły naprzód, powoli z włączonymi
światłami. Złapałam kontakt wzrokowy z jednym z turystów.
Uśmiechnął się on do mnie szeroko, ukazując szereg białych
zębów i pomachał mi. Po krótkiej chwili odmachałam mu. A co mi
tam? Przecież
i tak już się nie zobaczymy. Odwróciłam się plecami do ulicy i
uśmiechnęłam pod nosem. Niby nic, ale ten drobny gest niezwykle
poprawił mi humor. Teraz. Gdyby taka sytuacja zdarzyła się jeszcze
wczoraj, pewnie udałabym, że go nie zauważyłam. Po co prowokować
ludzi? Nigdy niewiadomo, co czai się pod tą czupryną.
-Chodź
zobaczyć co przynieśli.- szturchnęła mnie Ola. Schodząc po
schodach, zaczepił mnie okularnik.
-Zabawne,
co? - zaczął. Obruszyłam się.
-Co
cię tak bawi? - mina mu zrzedła. Odchrząknął.
-To
znaczy... to dość nietypowa sytuacja.
-O,
tak. Nie co dzień jest się przymusowo przetrzymywanym w jakimś
budynku,
a niedaleko giną ludzie. Fascynujące - W
głowie ciągle miałam obraz tego idioty Markusa i wystraszonej na
śmierć Hani, znikających za zakrętem.
Jeśli to faktycznie terroryści, a oni dobiegli do tego samolotu? Jego czarne włosy chowające się za żywopłotem. Jej kasztanowe włosy falujące od biegu i zielone oczy, "niedługo wrócimy".
Jeśli to faktycznie terroryści, a oni dobiegli do tego samolotu? Jego czarne włosy chowające się za żywopłotem. Jej kasztanowe włosy falujące od biegu i zielone oczy, "niedługo wrócimy".
-Nie
miałem na myśli... - odparł. Wyluzuj
Kaśka. Musicie jakoś to przetrwać.
-Jak
się nazywasz?- spytałam łagodnie.
Zeszliśmy na dół. Kanapy ustawione jedna na drugiej, zasłaniały prawie całe okna i drzwi. Teraz to miejsce wydawało się jeszcze mniejsze niż wcześniej, niż pomieszczenie u góry. Dwa kartony stały na kontuarze koło kanap. Podeszliśmy do wszystkich, którzy tam się zgromadzili.
Zeszliśmy na dół. Kanapy ustawione jedna na drugiej, zasłaniały prawie całe okna i drzwi. Teraz to miejsce wydawało się jeszcze mniejsze niż wcześniej, niż pomieszczenie u góry. Dwa kartony stały na kontuarze koło kanap. Podeszliśmy do wszystkich, którzy tam się zgromadzili.
-Jestem
Vasco Zapata - chłopak wyciągnął ku mnie rękę i znów się
uśmiechnął.
-Kasia
Krauze, miło mi - na jego twarzy pojawił się grymas. Szybko
złapałam o co chodzi. - Możesz mówić mi Kate. Angielska,
prostsza wersja.
-O
wiele prostsza! - stanęliśmy na samym tyle.
-...i
koce. Podział, mam nadzieje sprawiedliwy - ah, świetnie, że go
słyszałam - A co do reszty... No cóż - spojrzał każdemu w twarz
- A gdzie jest Eulalia i Juanito?
-Ela
dalej się zbiera,, a Juan został z nią.- Solano kiwnął głową.
Rozejrzałam się, by zobaczyć o kim mowa. Ah, brakuje naszej
krzykaczki i jej kolegi.
-Może
to i lepiej, że jej nie ma - rzucił jakby do siebie - Ten samolot,
który spadł, roztrzaskał się w drobny mak. Przy okazji zniszczył
część ulicy i budynków koło lotniska oraz halę przylotów. Te
chmury na niebie, to dym z pożaru -westchnął. - Smród na dworze jest okropny! Lepiej nie wychodzić na zewnątrz, póki pożar nie
zostanie ugaszony. Na szczęście na miejscu są już wszystkie
jednostki z miasta i okolic. Poradzą sobie. Ktoś z bliskich Eulalii
był w samolocie, tak?
-Narzeczony.-
oznajmił
łysy chłopak. Serce się mi ścisnęło. W ciągu tego całego,
chorego dnia nie chciało mi się płakać tak bardzo, jak teraz.
-Pożar
to pierwszy z powodów, dla którego musimy tu zostać - zaczął
znów po chwili - drugim
są ludzie. Ah, cholera! - uderzył dłonią w blat.- Jakieś gnojki
z południowego krańca miasta uznały, że skoro wszystkie oczy są
zwrócone na północ, to doskonały moment by się trochę zabawić.
Latają więc takie cepy, z maczetami, napadają na sklepy i kradną
auta.- Łysy się napiął.- Co gorsza, policja, nie mając jak,
zareagowała za późno i z małej grupki zrobiła się niezła
szajka. Od pół godziny trwa na nich obława, ale rozleźli się jak
karaluchy. Spokojnie! - dodał szybko, widząc nasze miny -
Spokojnie. Tu, zabarykadowani, jesteśmy bezpieczni. Jedyne o co was
proszę, to byście nie podchodzili do okien i nie zapalali światła,
gdy zapadnie zmrok.
-Ta
szajka, o której pan mówi - wtrącił nieśmiało Vasco - to jest
gang, prawda? To są ci pieprzeni makaroniarze?
-Tak,
ale z tego co wiadomo, nie tylko.
Zmroziło mnie. Napady na sklepy? Biegają z maczetami? Cholera. Wybraliśmy to
miasto na wakacje, bo wydawało się najbezpieczniejsze w tym
regionie. I niby te dwie kanapy mają powstrzymać ich od wejścia
tutaj?
-Ale
tu jesteśmy bezpieczni? Policja ich do rana wyłapie? - spytała
starsza pani.
-Nie
martwcie się, tu nam nic nie grozi. Rano znów będzie przejeżdżał
tędy patrol i wtedy dowiemy się jak poszła im obława. To są
nasze
chłopaki, jedni z lepszych w kraju. Szybko załatwią sprawę.-
próbował nas pocieszyć. - A teraz, weźcie swój przydział i
chodźmy na górę. Niedługo się ściemni.
-Przepraszam.-
wtrąciła Ola. - Czy wiesz dlaczego ten samolot spadł? - policjant
pokręcił głową. -Wspominałeś coś o terrorystach...
-To
jedna z możliwości.
Choć
w biurze panował spokój, to całe miasto nie spało. Ciszę
przerywały dźwięki syren, ujadanie psów, alarmy samochodowe,
krzyki... Około północy parę przecznic dalej
nastąpił
wybuch, tak silny, że zatrzęsły się szyby. -To na lotnisku -
skomentował ktoś.
Starsze
panie, wraz z Alanem i jego krokodylem przysnęli na kanapie. Reszta
położyła się na wykładzinie. Tylko Solano siedział na krześle w kącie koło okna, w ręku trzymając krótkofalówkę.
Ola i Kasia leżały przykryte jednym kocem, a drugim zwiniętym pod
głowami, koło drzwi od toalet. Było tak ciemno, że prawie się
nic nie widziały, prócz nikłego blasku odbijającego się w ich
oczach. Upragniona
chwila
ciszy i spokoju. Długo milczały, aż w końcu Ola zaczęła.
-Jak
się czujesz? - Kasia uśmiechnęła się. W myślach zbadała każdy
fragment swojego ciała.
-Dobrze.
Tylko boje się o Hanie i Markusa - westchnęła. -A ty?
-Też
się martwię. Jak myślisz, czy u nich wszystko w porządku?
-Markus
jest narwany, ale sądzę, że gdy zorientował się, że sytuacja
jest kiepska, to postarał się i zadbał o nich.
-Oby...
Jak ich spotkam, to obojgu skopie tyłki.
-Obojgu?
- spytała Kasia.
-Tak.
Hanka mogłaby się w końcu nauczyć trochę asertywności. On jej w
końcu wejdzie na głowę!
-Wiedzą
gdzie jesteśmy. Nie możemy się stąd ruszyć puki nie przyjdą -
powiedziała po chwili. Ola przytaknęła. - Ten cały Solano... nie
uważasz że zachowuje się podejrzanie? - ściszyła głos. Nikt ich
nie rozumiał, ale ostrożności nigdy za wiele.
-O
co ci chodzi? - spytała zaskoczona. - Uważam, że jest w porządku.
Fakt, jest trochę władczy, ale w tej sytuacji to dobra cecha.
-Nie
mówi nam wszystkiego. Widzę to po jego zachowaniu. Czasami
sztywnieje i rozgląda się po ulicy, jakby czegoś szukał. Tak samo
było wcześniej, a potem nadjechały wozy policyjne.
-Dziwi
cię to? Kaśka, przecież to policjant. Wyobraź sobie, że będzie
mówić
nam wszystko, zaraz ktoś zacznie panikować. Wystarczy, że jedna
osoba przestanie panować nad sobą, a zaraz udzieli się reszcie.
Psychologia tłumu.
-Więc
tobie to pasuje?
-...
W ogóle, to dlaczego twierdzisz, że nic nam nie mówi? - zirytowała
się Ola - Powiedział o samolocie i zamieszkach, choć nie musiał -
Kasi przypomniał się strach jaki wtedy poczuła. - Jeszcze trochę
i będzie po wszystkim. Nie przejmuj się nim...
-Nie
przejmuj się nim?! Olka, nasze bezpieczeństwo jest w jego rękach!
-Dobrych
rękach, to policjant.- powiedziała spokojnie.
-I
co z tego?! Tak bardzo
ufasz policjantom?! - mgliste wspomnienie, którego Ola od dawna
próbuje się pozbyć przemknęło jej przed oczami. Serce zabiło
mocniej. "Nie wszyscy są tacy sami, jesteśmy tylko ludźmi"
- usłyszała w głowie.
-Jeszcze
kilka, kilkanaście godzin i będzie po wszystkim. Wrócimy do Polski
i zapomnimy o tym. A teraz chodźmy spać.- odwróciła się plecami.
-Lubisz
zapominać, co? - mruknęła Kasia. Uraza do Oli mieszała się w
niej z poczuciem winy. Niektórzy tak radzą sobie ze złymi wspomnieniami. Dobrze wie, że Ola po prostu chce puścić to w
niepamięć i iść dalej. Ale Kasia taka nie jest, woli przemaglować
temat. Obie
wiedzą, że muszą się wspierać. Powinny...
-Idź
spać, do cholery! - rzuciła rudowłosa dziewczyna przez ramie. Ten
wyjazd miał wszystko naprawić.
Z
ciężkiego snu wyrwał ich krzyk. Wszyscy poderwali się z miejsc.
Anna podskoczyła do syna i ściągnęła go z kanapy i
oplotła ramionami. Nadal była noc, ale niebo zaczęło powoli się
rozjaśniać. Solano nie było, tak jak i Oscara. Z dołu doszedł
ich jakiś hałas. Męski krzyk wdarł się do budynku, był to głos
człowieka cierpiącego. Łysy chłopak, dwoma susami znalazł się
na schodach i po chwil już był na dole. Dziewczyny nie czekając,
pobiegły tuż za nim. Ich śladem ruszyło jeszcze kilka osób.
Na
dole było jeszcze ciemniej, niż na piętrze. Ktoś machał latarką.
Dwie osoby dosuwały
spowrotem kanapy do drzwi. Przy kontuarze ktoś wierzgał.
-Perro!
Perro me muerde! - wrzeszczał mężczyzna trzymając się za nogę i
rzucając. - Ayúdame por favor!
*Napisała K. A Jezierska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz